Konyokonyo, konyokonyo! Naganiacze nawołują do Matatu. Konyo konyo! Te dwa słowa można usłyszeć w każdej części miasta.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem tę nazwę zacząłem się śmiać, ponieważ w mojej słowiańskiej głowie zagrała hiszpańska nuta i pomyślałem '¿coño, que pasa?'. Czy to możliwe żeby arabski miał tak ciekawe, iberyjskie zapożyczenie i 'konyo' byłoby tym samym co 'coño'? Niestety nie. Jak się okazało Konyo konyo to dzielnica Dżuby, znana przede wszystkim z targowiska o tej samej nazwie. Sprzed bramy obozu można się tam dostać na wiele sposobów. Najciekawszym środkiem transportu jest Matatu, co w tłumaczeniu z suahili oznacza 'trzy'. W praktyce znaczy 'za trójkę! i wzięło się od sposobu w jaki naganiacze w Nairobi zachęcali do skorzystania z tego rodzaju transportu. Dziś Matatu funkcjonują w całej Afryce Wschodniej, a w samej Dżubie pomocnicy kierowców zamiast 'matatu' wykrzykują nazwę dzielnicy do której się kierują.
Złapałem Matatu przed samą bramą. Van jeszcze nie zdążył się zatrzymać, a naganiacz już otworzył przesuwne drzwi kilkunastoletniej Toyoty Hiace. Legendarny, japoński bus w kolorze białym jest najczęściej używanym i najmniej zawodnym Matatu. Z busa spojrzało na mnie kilka zdziwionych, afrykańskich twarzy, które rzadko widują białych w 'trójce'. Wskoczyłem do środka i zająłem miejsce na jednym z siedzeń obciągniętych grubą, przeźroczystą folią. Plastik nieźle spisuje się jako ochrona weluru w tygrysie wzorki przed kurzem, niestety równie dobrze przykleja się do koszulki i spodenek w 40-stopniowym upale. Rzucone do wszystkich 'hello' czy 'salam alejkum' zawsze szybko rozładowuje atmosferę. Nie żeby była ona jakoś specjalnie napięta, ale w końcu to biały wsiadł do Matatu. I co biały widzi w środku? Widzi metalową puszkę, zazwyczaj ogołoconą z większości plastikowych części i wykończeń z 15toma miejscami siedzącymi i niedziałającą instalacją klimatyzacji. Z Gumba do Konyo konyo jest jakieś 10-15min drogi. Zależy to od tego jak często kierowca musi przystanąć po pasażerów i czy są wolne miejsca. Kiedy taksówka się wypełni naganiacz, który już nie siedzi lecz stoi przy drzwiach w tylnej części vana, zaczyna swój rytuał. Zgięty w pół, z głową opartą o podsufitkę i jedną ręką trzymając się przesuwnych drzwi, drugą zaczyna pstrykać na osoby które jeszcze nie zapłaciły za przejazd. Tak jest, pstryka! Bez słowa wysuwa rękę w kierunku pasażera i strzela z palców, często z delikatnie wysuniętym palcem wskazującym, tak aby klient zrozumiał, że to właśnie o niego chodzi. Kilka pstryknięć i wskazani sięgają do kieszeni. Czekając na zapłatę w wysokości 1 funta Sudańskiego (1$=2.9SDG) naganiacz wychyla się przez okno i nawołuje – Kony konyo! Ci z pasażerów którzy zapłacili, a chcieliby wysiąść gdzieś po drodze mają kilka opcji na zatrzymanie Matatu. Mogą gwizdnąć, głośno syknąć, w wymowny sposób spojrzeć na naganiacza lub po prostu zastukać w blaszaną budę Toyoty, a kierowca zatrzyma wóz. Ja jadę do końca i wysiadam na ostatnim przystanku, tuż przed targowiskiem Konyo konyo.
Dzielnica Konyo konyo znajduje się przy głównej drodze prowadzącej do centrum miasta. Po jej lewej stronie jest targowisko gdzie sprzedaje się wszystko, po prawej stragany z warzywami i owocami. Wysiadając stawiam stopę na rozgniecioną butelkę. Miejsce jest zasyfione plastikowymi butelkami i innymi odpadkami. Ponieważ nie ma tu ani jednego kosza na śmieci, nagromadzony syf jest podpalany i tli się na środkach uliczek przecinających targowisko. Sam targ wygląda na zbudowany na pogorzelisku, wypalonym polu na którym bez zbędnego równania ziemi postawiono budki, stragany i sklepiki. Wchodzę głębiej i okazuje się, że w mizernych budkach sprzedaje się dokładnie te same towary co na polskich targowiskach. W dodatku eksponując je w identyczny sposób. Gdyby nie czarne twarze sprzedawców, swąd spalenizny i panujący skwar to Konyo konyo nie różniłoby się zbytnio od przeciętnego polskiego targowiska. Chińskie trampki, koszulki i spodenki. Do tego części auto-moto, budki z lokalnym jedzeniem, okulary słoneczne, telefony komórkowe, zmiotki, ścierki i opony. Wszystko to jest sprzedawane ze straganów zrobionych z blachy falistej lub bambusa między którymi zdarzają się pojedyncze, murowane sklepiki. Mimo masy towarów nie znajduję tego czego szukałem i ruszam dalej.
Wyżej, wzdłuż drogi, za pasem różnego rodzaju drobnych warsztatów rzemieślniczych, znajduję wioskę. Gdzieś pomiędzy zakładami ciesielskimi jest wejście do mieszkalnej dzielnicy miasta, schodzę z głównej ulicy i zagłębiam się w bambusowy korytarz. Po obu stronach ścieżki wyrastają szczelne płoty z pałek bambusa. Idę wyznaczoną przez nie ścieżka, co chwilę mijając drzwiczki i furtki do znajdujących się za bambusową ścianą osad. Widzę przemykające za płotem postaci, jakieś szepty i śmiechy. Nagle ktoś po drugiej stronie podśmiewając się krzyczy 'morning, morning', zaraz innych dziecięcy głos dodaje 'how are you?'. W bambusowym korytarzu robi się coraz gwarniej. Odpowiadam dzieciom, zwalniam i zaczynam zaglądać przez otwarte bramkę w płocie do środka jednego z domostw. Dzieci gdzieś się chowają, a przy wejściu pojawia się mężczyzna. Wita mnie serdecznie i zaprasza do siebie. Odmawiam, ponieważ jest podpity, ale nie dużo dalej sam wpraszam się do środka jednej z osad.
Tym razem podążyłem za ciekawskim spojrzeniem jednego z domowników, który akurat zawiesił na mnie wzrok, więc najzwyczajniej zapytałem czy mogę wejść. Osada była niewielka, a na jej obwodzie stało sześć domków – trzy lepianki w budowie, okrągła ziemianka kryta trawą, prostokątny domek z blaszanym dachem i coś w rodzaju szałasu z trzciny. Przy nim siedziała trójka Ugandyjczyków szukająca lepszego jutra w Sudanie Południowym, na środku placyku młoda dziewczyna filetowała ryby, a między chatkami mama ganiających po podwórku dzieci robiła pranie. Oprócz tej osady widziałem kilka podobnych. Tu zamieniłem dwa słowa z mieszkańcami wioski, tam uścisnąłem czyjąś rękę, gdzie indziej dostałem klapsa od małej dziewczynki w swoją białą nogę, aż zatoczyłem pełne koło i znalazłem się ponownie przy głównej drodze.
Przeciskam się przez zadaszone stragany warzywne na drugą stronę dzielnicy, przecinam placyk handlarzy węglem i wychodzę przy najbardziej obskurnych barakach jakie tu spotkałem. Kształt miały taki, na jaki pozwoliły użyte do ich konstrukcji pale. Niektóre pokryte folią, inne jakimś płótnem, następne kawałkami blachy, albo wszystkim naraz. Część podparta sztachetami, powiązana sznurkami lub wzmocniona czymś co kiedyś było drewnianą paletą. Przed nimi i pod nim złom. I nie jakieś tam dwie śrubki tylko dziurawe taczki, szyny, kawałki ostrych prętów i blach. Tu leży jakiś pustak, tam połamane krzesło i stara opona, obok dywan z butelek, a zaraz za nim wstaje i upada uczący się chodzić mały murzynek. Pytam się siedzących obok chłopaków jak nazywa się to miejsce, te slamsy na łące. Jeden z nich odpowiada, że to Hai Malaka, cmentarz Hai Malaka.
Czas wracać do obozu. Gumba! Gumba! Słysze jak krzyczą naganiacze z Matatu. Jednak tym razem wybieram Boda boda. Szybciej, ale drożej i niebezpieczniej. Boda boda są tak samo popularne jak Matatu i podobnie jak 'trójki' można je znaleźć w całej Afryce Wschodniej. Nazwa powstała poprzez wypaczenie angielskiego wyrażeni border to border (pl. od granicy do granicy), którego używano jako zawołania na potencjalnych klientów chcących przejechać odcinek ziemi niczyjej na granicy Kenii z Uganda. Dzisiaj Boda boda oznacza motocyklistę, który przewozi osoby motorem podobnym do Simsona za niewielką opłatą. Boda boda działają jak taksówki, więc można ich spotkać stojących w grupie, na pseudo postojach w różnych częściach miasta lub zwyczajnie zatrzymać na ulicy. Nie mają centrali telefonicznej, ale chętnie przyjadą jeśli by zadzwonić na osobistą komórkę. Zatrzymuję Boda boda i mówię, że chcę jechać do Gumba. Wiem, że nie powinienem zapłacić więcej niż 5SDG, ale nie spodziewam się, że usłyszę taką niską cenę. W końcu nie często trafia im się biały, który z definicji ma dużo pieniędzy i może zapłacić więcej. Ja pieniędzy nie mam, więc dychę zbijam na piątkę i jedziemy. W Dżubie nie ma sygnalizacji świetlnej czy pasów na ulicach, więc Boda boda jeżdżą tak jak im się podoba. Wymijają z lewej, z prawej, zawracają na środku ulicy, a w nocy zdarza im się nie włączyć świateł. Dlatego też, stale trzeba ich napominać żeby nie szaleli. Mój Boda boda jedzie ostrożnie i swą chińską maszyną marki Senke dowozi mnie bezpiecznie przed bramę obozu.
P.S. Dzięki za wszystkie pozytywne maile i wiadomości odnośnie bloga! Dla wszystkich tych którzy zostawili komentarz pod wpisami lub są wśród obserwatorów bloga mam mikołajkowy prezent. Jeśli ktoś dołaczy do obserwatorów w tym tygodniu, również go dostanie. (Agnieszka, podeślij mi proszę swojego maila).
ja z zainteresowaniem śledzę bloga i lubię mikołajkowe prezenty ;) zresztą, wszystkie dentystki śledzą ! trzymamy kciuki i przesyłamy pozdrowienia z mroźnej Warszawy - Gosia
OdpowiedzUsuńZajefajnie kolego tak trzymaj z ciekawością śledzimy co tam u Ciebie i oglądamy zdjęcia z niecierpliwością czekamy na nowe ciekawostki.
OdpowiedzUsuńPOZDRAWIAMY
POWODZENIA
Pisz jak najwięcej bo jesteśmy ciekawi co dalej - pozdawiamy Szkodniki
OdpowiedzUsuńTak trzymaj!!! Pisz jak najczęściej :)
OdpowiedzUsuńHola panie,
OdpowiedzUsuńWlasnie przeczytalem bloga, niezly z Ciebie pisarz :) bardzo ciekawe.
Powodzenia i czekam na nastepne (opo)wiesci.
Pozdro z bcn
Marek