niedziela, 19 grudnia 2010

Swieta!

Czesc Blogowicze! Jestem na wycieczce po Afryce Wschodniej. Pisze z Ugandy, a przede mna Kongo, Rwanda i Burundi... Wracam do Dzuby dopiero 2go, wiec juz teraz chcialbym zyczyc Wam pogodnych Swiat i Szczesliwego Nowego Roku! Minelo dosc sporo czasu od ostatniego wpisu, ale nadrobie w styczniu. Jest o czym pisac: jak dotad nie wiecie czy sie zajmuje w Dzubie, zbliza sie referendum w Sudanie Poludniowym, no i bedzie co opowiadac po wycieczce! Pozdrawiam Serdecznie z Kampali!

środa, 8 grudnia 2010

Konyo konyo! Konyo konyo! Konyo konyo!

Konyokonyo, konyokonyo! Naganiacze nawołują do Matatu. Konyo konyo! Te dwa słowa można usłyszeć w każdej części miasta.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem tę nazwę zacząłem się śmiać, ponieważ w mojej słowiańskiej głowie zagrała hiszpańska nuta i pomyślałem '¿coño, que pasa?'. Czy to możliwe żeby arabski miał tak ciekawe, iberyjskie zapożyczenie i 'konyo' byłoby tym samym co 'coño'? Niestety nie. Jak się okazało Konyo konyo to dzielnica Dżuby, znana przede wszystkim z targowiska o tej samej nazwie. Sprzed bramy obozu można się tam dostać na wiele sposobów. Najciekawszym środkiem transportu jest Matatu, co w tłumaczeniu z suahili oznacza 'trzy'. W praktyce znaczy 'za trójkę! i wzięło się od sposobu w jaki naganiacze w Nairobi zachęcali do skorzystania z tego rodzaju transportu. Dziś Matatu funkcjonują w całej Afryce Wschodniej, a w samej Dżubie pomocnicy kierowców zamiast 'matatu' wykrzykują nazwę dzielnicy do której się kierują.
Złapałem Matatu przed samą bramą. Van jeszcze nie zdążył się zatrzymać, a naganiacz już otworzył przesuwne drzwi kilkunastoletniej Toyoty Hiace. Legendarny, japoński bus w kolorze białym jest najczęściej używanym i najmniej zawodnym Matatu. Z busa spojrzało na mnie kilka zdziwionych, afrykańskich twarzy, które rzadko widują białych w 'trójce'. Wskoczyłem do środka i zająłem miejsce na jednym z siedzeń obciągniętych grubą, przeźroczystą folią. Plastik nieźle spisuje się jako ochrona weluru w tygrysie wzorki przed kurzem, niestety równie dobrze przykleja się do koszulki i spodenek w 40-stopniowym upale. Rzucone do wszystkich 'hello' czy 'salam alejkum' zawsze szybko rozładowuje atmosferę. Nie żeby była ona jakoś specjalnie napięta, ale w końcu to biały wsiadł do Matatu. I co biały widzi w środku? Widzi metalową puszkę, zazwyczaj ogołoconą z większości plastikowych części i wykończeń z 15toma miejscami siedzącymi i niedziałającą instalacją klimatyzacji. Z Gumba do Konyo konyo jest jakieś 10-15min drogi. Zależy to od tego jak często kierowca musi przystanąć po pasażerów i czy są wolne miejsca. Kiedy taksówka się wypełni naganiacz, który już nie siedzi lecz stoi przy drzwiach w tylnej części vana, zaczyna swój rytuał. Zgięty w pół, z głową opartą o podsufitkę i jedną ręką trzymając się przesuwnych drzwi, drugą zaczyna pstrykać na osoby które jeszcze nie zapłaciły za przejazd. Tak jest, pstryka! Bez słowa wysuwa rękę w kierunku pasażera i strzela z palców, często z delikatnie wysuniętym palcem wskazującym, tak aby klient zrozumiał, że to właśnie o niego chodzi. Kilka pstryknięć i wskazani sięgają do kieszeni. Czekając na zapłatę w wysokości 1 funta Sudańskiego (1$=2.9SDG) naganiacz wychyla się przez okno i nawołuje – Kony konyo! Ci z pasażerów którzy zapłacili, a chcieliby wysiąść gdzieś po drodze mają kilka opcji na zatrzymanie Matatu. Mogą gwizdnąć, głośno syknąć, w wymowny sposób spojrzeć na naganiacza lub po prostu zastukać w blaszaną budę Toyoty, a kierowca zatrzyma wóz. Ja jadę do końca i wysiadam na ostatnim przystanku, tuż przed targowiskiem Konyo konyo.
Dzielnica Konyo konyo znajduje się przy głównej drodze prowadzącej do centrum miasta. Po jej lewej stronie jest targowisko gdzie sprzedaje się wszystko, po prawej stragany z warzywami i owocami. Wysiadając stawiam stopę na rozgniecioną butelkę. Miejsce jest zasyfione plastikowymi butelkami i innymi odpadkami. Ponieważ nie ma tu ani jednego kosza na śmieci, nagromadzony syf jest podpalany i tli się na środkach uliczek przecinających targowisko. Sam targ wygląda na zbudowany na pogorzelisku, wypalonym polu na którym bez zbędnego równania ziemi postawiono budki, stragany i sklepiki. Wchodzę głębiej i okazuje się, że w mizernych budkach sprzedaje się dokładnie te same towary co na polskich targowiskach. W dodatku eksponując je w identyczny sposób. Gdyby nie czarne twarze sprzedawców, swąd spalenizny i panujący skwar to Konyo konyo nie różniłoby się zbytnio od przeciętnego polskiego targowiska. Chińskie trampki, koszulki i spodenki. Do tego części auto-moto, budki z lokalnym jedzeniem, okulary słoneczne, telefony komórkowe, zmiotki, ścierki i opony. Wszystko to jest sprzedawane ze straganów zrobionych z blachy falistej lub bambusa między którymi zdarzają się pojedyncze, murowane sklepiki. Mimo masy towarów nie znajduję tego czego szukałem i ruszam dalej.
Wyżej, wzdłuż drogi, za pasem różnego rodzaju drobnych warsztatów rzemieślniczych, znajduję wioskę. Gdzieś pomiędzy zakładami ciesielskimi jest wejście do mieszkalnej dzielnicy miasta, schodzę z głównej ulicy i zagłębiam się w bambusowy korytarz. Po obu stronach ścieżki wyrastają szczelne płoty z pałek bambusa. Idę wyznaczoną przez nie ścieżka, co chwilę mijając drzwiczki i furtki do znajdujących się za bambusową ścianą osad. Widzę przemykające za płotem postaci, jakieś szepty i śmiechy. Nagle ktoś po drugiej stronie podśmiewając się krzyczy 'morning, morning', zaraz innych dziecięcy głos dodaje 'how are you?'. W bambusowym korytarzu robi się coraz gwarniej. Odpowiadam dzieciom, zwalniam i zaczynam zaglądać przez otwarte bramkę w płocie do środka jednego z domostw. Dzieci gdzieś się chowają, a przy wejściu pojawia się mężczyzna. Wita mnie serdecznie i zaprasza do siebie. Odmawiam, ponieważ jest podpity, ale nie dużo dalej sam wpraszam się do środka jednej z osad.
Tym razem podążyłem za ciekawskim spojrzeniem jednego z domowników, który akurat zawiesił na mnie wzrok, więc najzwyczajniej zapytałem czy mogę wejść. Osada była niewielka, a na jej obwodzie stało sześć domków – trzy lepianki w budowie, okrągła ziemianka kryta trawą, prostokątny domek z blaszanym dachem i coś w rodzaju szałasu z trzciny. Przy nim siedziała trójka Ugandyjczyków szukająca lepszego jutra w Sudanie Południowym, na środku placyku młoda dziewczyna filetowała ryby, a między chatkami mama ganiających po podwórku dzieci robiła pranie. Oprócz tej osady widziałem kilka podobnych. Tu zamieniłem dwa słowa z mieszkańcami wioski, tam uścisnąłem czyjąś rękę, gdzie indziej dostałem klapsa od małej dziewczynki w swoją białą nogę, aż zatoczyłem pełne koło i znalazłem się ponownie przy głównej drodze.
Przeciskam się przez zadaszone stragany warzywne na drugą stronę dzielnicy, przecinam placyk handlarzy węglem i wychodzę przy najbardziej obskurnych barakach jakie tu spotkałem. Kształt miały taki, na jaki pozwoliły użyte do ich konstrukcji pale. Niektóre pokryte folią, inne jakimś płótnem, następne kawałkami blachy, albo wszystkim naraz. Część podparta sztachetami, powiązana sznurkami lub wzmocniona czymś co kiedyś było drewnianą paletą. Przed nimi i pod nim złom. I nie jakieś tam dwie śrubki tylko dziurawe taczki, szyny, kawałki ostrych prętów i blach. Tu leży jakiś pustak, tam połamane krzesło i stara opona, obok dywan z butelek, a zaraz za nim wstaje i upada uczący się chodzić mały murzynek. Pytam się siedzących obok chłopaków jak nazywa się to miejsce, te slamsy na łące. Jeden z nich odpowiada, że to Hai Malaka, cmentarz Hai Malaka.
Czas wracać do obozu. Gumba! Gumba! Słysze jak krzyczą naganiacze z Matatu. Jednak tym razem wybieram Boda boda. Szybciej, ale drożej i niebezpieczniej. Boda boda są tak samo popularne jak Matatu i podobnie jak 'trójki' można je znaleźć w całej Afryce Wschodniej. Nazwa powstała poprzez wypaczenie angielskiego wyrażeni border to border (pl. od granicy do granicy), którego używano jako zawołania na potencjalnych klientów chcących przejechać odcinek ziemi niczyjej na granicy Kenii z Uganda. Dzisiaj Boda boda oznacza motocyklistę, który przewozi osoby motorem podobnym do Simsona za niewielką opłatą. Boda boda działają jak taksówki, więc można ich spotkać stojących w grupie, na pseudo postojach w różnych częściach miasta lub zwyczajnie zatrzymać na ulicy. Nie mają centrali telefonicznej, ale chętnie przyjadą jeśli by zadzwonić na osobistą komórkę. Zatrzymuję Boda boda i mówię, że chcę jechać do Gumba. Wiem, że nie powinienem zapłacić więcej niż 5SDG, ale nie spodziewam się, że usłyszę taką niską cenę. W końcu nie często trafia im się biały, który z definicji ma dużo pieniędzy i może zapłacić więcej. Ja pieniędzy nie mam, więc dychę zbijam na piątkę i jedziemy. W Dżubie nie ma sygnalizacji świetlnej czy pasów na ulicach, więc Boda boda jeżdżą tak jak im się podoba. Wymijają z lewej, z prawej, zawracają na środku ulicy, a w nocy zdarza im się nie włączyć świateł. Dlatego też, stale trzeba ich napominać żeby nie szaleli. Mój Boda boda jedzie ostrożnie i swą chińską maszyną marki Senke dowozi mnie bezpiecznie przed bramę obozu.

P.S. Dzięki za wszystkie pozytywne maile i wiadomości odnośnie bloga! Dla wszystkich tych którzy zostawili komentarz pod wpisami lub są wśród obserwatorów bloga mam mikołajkowy prezent. Jeśli ktoś dołaczy do obserwatorów w tym tygodniu, również go dostanie. (Agnieszka, podeślij mi proszę swojego maila).

poniedziałek, 29 listopada 2010

przez Dżubę do obozu

Wczesnym rankiem dostałem wizę. W Sudanie Południowym będę miał na imię Jozef, a na nazwisko Lukaszlukasik – pisane razem. Urodziłem się oczywiście w Kenii, mam czarne oczy i 162cm wzrostu.
Lądujemy w  Dżubie. Drzwi samolotu otwierają się, wychodzę z klimatyzowanej kabiny na podstawione schodki i od razu pojawiają się na moim czole kropelki potu. Słońce wisi wysoko na bezchmurnym niebie. Dopiero co minęła 14ta, także skwar jest nieznośny. Lotnisko w Dżubie to nieduży parterowy budynek z jedną, niedużą salą dla przylatujących gdzie załatwia się wszystko. Bagaż nie wyjeżdża tutaj na taśmie, ale jest wrzucany na wewnętrzną rampę z wózka lotniskowego. Następnie przechodzi kontrolę polegającą na napisaniu kredą liter OK i można udać się do wyjścia.
Z zacienionej poczekalni przed lotniskiem odebrał mnie Kuba. Polak pracujący dla Tricompu z najdłuższymi blond dredami jakie kiedykolwiek widziałem. Zaczęliśmy przebijać się przez miasto, a klimatyzowany samochód pozwolił mi złapać oddech i spokojnie przyglądać się miastu. Moje wcześniejsze wyobrażenie o stolicy zostało szybko zweryfikowane. Dżuba zaskoczyła mnie ilością murowanych budynków i mnóstwem przydrożnych straganów oraz sklepików gdzie można kupić rzeczy których bym się tu nie spodziewał. Lepianki obok domków willowych, blaszane baraki przeplatające się z murowanymi budynkami, asfaltowe odcinki dróg przechodzące w szutrową i wyboista szosę. Przed przyjazdem myśląc o Dżubie widziałem ją jako osadę z lepianek przeciętą dwoma uliczkami po których przemykają półnadzy Sudańczycy. To co zobaczyłem mocno różniło się od moich wcześniejszych wyobrażeń. Nie żeby brakowało slamsów, bo jest ich tutaj sporo. Jest to jednak stolica autonomii, która zaledwie 5 lat temu złapała oddech po 22 latach wojny. Naturalną koleją rzeczy jest, że miasto zaczęło się mocno rozwijać i rozbudowywać swoją infrastrukturę.
Przecięliśmy Dżubę z północy na południe i dotarliśmy do mostu na Nilu Białym. Żeby dojechać do obozu w którym miałem zamieszkać trzeba przekroczyć Nil i kontynuować piaszczystą drogą na południowy wschód jakieś 3km. Po drodze mija się dwa punkty kontrolne z parą żołnierzy którzy obsługują coś w rodzaju bramki weselnej. W poprzek jezdni rozciągają sznurek i zwalniają go kiedy trzeba przepuścić jakieś auto.
Obóz znajduje się w dzielnicy Gumbo, tuż przed pierwszym rozwidleniem drogi. Jest on na terenie rządowym w związku z czym ma zapewnioną ciągła ochronę wojskową. Działka jest ogromna. Jej pierwsza część to wielki plac budowy na środku którego powstaje budynek ministerstwa telekomunikacji. Bez wątpienia po zakończeniu prac będzie to najnowocześniejszy obiekt w całym Sudanie Południowym. W tej samej części, w samym rogu działki znajduje się biuro firmy. Kuba zaparkował auto przy samym biurze i weszliśmy do środka. Po raz kolejny wyjście na słońce wycisnęło parę kropel potu na moje czoło. W pokoju biurowym poznałem wszystkie mieszkające na Gumbo polki. Stamtąd ruszyliśmy w stronę naszego obozu który znajduje się w niżej położonej części działki za budynkiem ministerstwa. Z daleka zobaczyłem kilkanaście namiotów wojskowych rozstawionych w dwóch rzędach na betonowych wylewkach. Obóz nazywany jest camp 3 i mieszkają na nim osoby nie będące robotnikami. Oprócz niego na terenie budowy znajduje się camp 2 gdzie mieszkają robotnicy, kilka porozrzucanych namiotów armii i pusty teren po campie 1 z którego namioty zostały przeniesione na powstały kilka tygodni temu obóz w którym zamieszkałem. Przy moim obozie znajduje się również nowo powstała kuchnia i jeszcze nie całkiem skończony budynek z łazienkami.
Namiot do którego się wprowadziłem był dokładną kopią pozostałych. Zielony domek 3 na 5m przymocowany do metalowego stelaża obciągniętego tropikiem. W środku czekało na mnie łóżko, zestaw poszewek i współlokator Dominik. Poza jego łóżkiem i kilkoma rzeczami osobistymi, które trzymał na podłodze, w namiocie znajdował się jeszcze tylko wentylator. Standard zakwaterowania zaskoczył mnie niemal tak samo jak miasto Dżuba. A kiedy zobaczyłem, że prawie wszystkie namioty są klimatyzowane osłupiałem. W pierwszej chwili wydało mi się to zabawne, następnie żałosne, ostatecznie zaakceptowałem to jako konieczne po tym jak dowiedziałem się, że temperatura w styczniu potrafi przekroczyć tu 50ºC.

Przystanek Nairobi

Przed lotniskiem czekał na nas Filipo – pracownik Tricompu. Czarnoskóry, misiowaty facet w czapeczce bejsbolowej, jeżdżący starym rozklekotanym wanem. Do tego, jak się później okazało, z typowo afrykańskim poczuciem czasu. Magdzie zostało 4,5h do lotu który miała o 13tej, więc po tym jak Filipo powiedział nam, że mój hotel jest jedyne 5km od lotniska, Magda postanowiła pojechać razem z nami. Po 15min i przejechaniu co najmniej 10km stanęliśmy. Niestety nie przed hotelem tylko w korku, gdzieś na obrzeżach Nairobi. Magda była wyraźnie przejęta tym, że nie zdąży wrócić na czas. Przy swojej jasnej karnacji, wydała mi się bledsza niż wczeniej. No cóż, Filipo zapewnił nas, że o tej porze zawsze jest korek, ale zbył to mówiąc, że i tak za kilka minut będziemy w hotelu. Spoglądając przez przednia szybę wana wcale nie byłem tego taki pewien i ostatecznie miałem rację. Pod hotel Y.M.C.A zajechaliśmy tuż przed 10tą, po grubo ponad godzinie jazdy. Magda była wyraźnie niezadowolona, że w ogóle ruszyła się z lotniska, a może raczej z tego w jaki sposób nasz kierowca pojmował bieg czasu. Chciała wracać od razu, ale Filipo musiał załatwić jakąś sprawę, więc umówiliśmy się z nim na punkt 11tą. Na odchodne, już siedząc w swoim wehikule czasu, Pan czasowstrzymywacz rzucił, jakby zupełnie zapominając o ustalonej z taką dosadnością godzinie, że będzie najpóźniej o 11.30 i pojechał. Więcej go nie zobaczyliśmy. Jakąś godzinę po przyjeździe dostałem wiadomość z biura Tricompu w Nairobi, że Filipo ma inne obowiązki i Magda ma jechać taksówką. Szybka negocjacja ceny z hotelowym kierowca, zapytanie o czas przejazdu – co wydało mi się bardzo zabawne – i w drogę. Dojechaliśmy w 45min i Magda mogła spokojnie się odprawić.
W drodze z lotniska i na lotnisko największe wrażenie zrobił na mnie uporządkowany chaos w jakim jeżdżą Kenijczycy. W pierwszej chwili wygląda on po prostu na chaos, ale z czasem można zauważyć, że w tym nieporządku istnieją jakieś niepisane reguły. Przypominało to trochę maszerowanie mrówek do mrowiska. Z daleka wydaje się jakby ten wielokierunkowy marsz był nieuporządkowaną bieganiną. Po bliższym przyglądnięciu się widać jednak, że mrówki idą jedna za drugą, przystają kiedy trzeba, z łatwością omijają przeszkody i przepuszczają się nawzajem. Ruch na drogach Nairobi wygląda bardzo podobnie. Z tymże jest tam więcej wymijania. Z lotu ptaka musi to wyglądać jak zaplatanie warkocza. Kierowcy co chwilę zmieniają pas ruchu myśląc, że trafiają na szybszy, ale rzadko kiedy tak jest więc wracają na poprzedni, następnie przeskakują na kolejny i zaczynają od nowa. Ba, jak trzy pasy nie wystarczają nie czekają długo żeby zjechać na pobocze. I tak na przykład w drodze do hotelu auta na trzypasmówce stały w czterech rzędach. Z kolei w drodze na lotnisko zdarzyło się i tak, że zaplatając niekończący się warkocz z wykorzystaniem pobocza, niektórzy nagle zawracali i jechali pod prąd pasem zieleni rozdzielającym jezdnie.
Odespałem podróż, wstałem późnym popołudniem i zanim wyszedłem z hotelu było już ciemno. Dostałem też wiadomość, że wiza jest gotowa i nazajutrz wylatuję do Dżuby. Mimo to, chciałem zobaczyć chociaż trochę Nairobi, więc postanowiłem zjeść coś typowo kenijskiego w mieście. Znalazłem knajpkę w której nie siedział ani jeden biały i zająłem jedyny wolnym stolik. W Nick's Grill nie wzbudziłem większego zainteresowania, co bardzo mnie ucieszyło. Zamówiłem herbatę, którą zalewa się tu mieszanką wody z mleka, a kelnerka poleciła mi Njahi Stew z Mukimu podawane ze szpinakiem. Njahi to czerwona fasola na ciepło w sosie włąsnym. Mukimu jest rodzajem piure warzywnego na bazie ziemniaków w którym można znaleźć całe ziarna kukurydzy. Masa jest dość sucha i twarda, ma kolor oliwkowy i konsystencję chałwy. Fasola jak fasola, a Mukimu smakuje tak jak wygląda – marnie.
Do hotelu wróciłem najedzony ale z niedosytem, że mało zobaczyłem i nikogo nie poznałem (rozesłałem kilka maili do lokalnych couchsurferów, ale zrobiłem to późno, więc odpowiedzi pojawiły się dopiero po wyjeździe z Kenii). Los uśmiechną się do mnie po powrocie do hotelu. Poznałem tam Francis'a i Michael'a. Dwóch młodych biznesmenów którym przerwałem rozmowę na temat usprawnień ich firmy pytaniem o to gdzie kupię jutro rano sandały. Oprócz informacji o otwartych sklepach dowiedziałem się również, że Michael jest artystą i maluje obrazy o tematyce związanej z Kenią, a Francis sprzedaje to co stworzy jego biznespartner. Obrazy były ładne, a Francis wydawał się mieć dryg do sprzedaży, więc może coś z tego będzie. Po zakończeniu rozmowy o Kenii i Polsce i kurtuazyjnej wymianie maili, chłopaki zaprosili mnie do wspólnej modlitwy przed pożegnaniem. Zgodziłem się od razu, ponieważ nigdy wcześniej nie proponowano mi grupowej modlitwy w takiej formie. Wiedziałem przy tym, że będziemy modlić się do tego samego Boga gdyż obaj byli chrześcijanami, takżę nic nie stało na przeszkodzie. Siedząc przy stoliku na tarasie hotelu złapaliśmy się za ręce, chłopaki pochylili głowy, a Francis zaczął modlitwę. Była ona bardzo prosta i sprowadzała się do podziękowań za udany dzień – własnymi słowami, tak po prostu. Francis w bardzo ekspresyjny sposób dziękował Bogu kończąc każde zdanie mówiąc „thank you Jesus allmighty God”, a Michael niejako potwierdzał zasadność słów kolegi krótkimi wtrąceniami w rodzaju „uhmm”, „ahaa” czy „yes Lord”. Modlitwa była rzeczowa i miła zwłaszcza, że dość sporo podziękowań dotyczyło naszego spotkania.
Miasto widziałem tylko z taksówki i po drodze do restauracji. Wiedziałem, że Nairobi jest dobrze rozwinięte. Samo centrum nie różni się wiele od centrum przeciętnego europejskiego miasta. Kilku wieżowców nie powstydziłaby się żadna europejska stolica. Do tego Peter-taksówkarz klucząc po mieście pokazał mi parlament, mauzoleum pierwszego prezydenta wolnej Kenii oraz park miejski. Wytłumaczył mi również, że wolność dla Kenijczyka to pieniądz. Nie specjalnie mnie to zdziwiło ponieważ w kraju gdzie podstawowe wolności są zapewnione pieniądz staje się dla wielu osób miernikiem wolności, mylnie utożsamianej z dobrobytem i szczęściem. Kolejny ukłon w stronę Europy...

sobota, 27 listopada 2010

Droga do Nairobi

Z Jeleniej Góry wyjechałem 8go listopada. Opadające liście i jesienna szarówka to w tej chwili tylko mgliste wspomnienie mocno przytępione przez upał i palące słońce Dżuby. Droga do stolicy Sudanu Południowego zajęła mi 2 dni. Pierwszym celem była Warszawa. Ledwo dobiegłem na busa do Wrocławia. Naprędce dany całus mamie i chwilę później byłem już na Dworcu Głównym. Tutaj niespodzianka. Kasia z Martą przyszły mnie pożegnać! Kolejny buziak i po 5h pociąg intercity stanął w Warszawie Zachodniej. Lot miałem następnego dnia, więc po załatwieniu ostatnich formalności w fundacji (www.simbafriends.org) pojechałem do Gosi – zaprzyjaźnionej couchsurferki u której przenocowałem.
Kolejny dzień zaczął się dość ciekawie. Wychodząc z łazienki na wpół śpiący i w slipach natknąłem się na kilka koleżanek Gosi ze stomatologi. Ostatnio dentystki są moją zmorą, ale jak się okazało nie wszystkie. Dziewczyny były na tyle miłe, że zrobiły mi na śniadanie pożegnalną jajecznicę na boczku i pożyczyły udanej podróży. O 14tej byłem na Okęciu, gdzie spotkałem Magdę, która właśnie zaczęła pracę w Tricompie (firmie która wraz z PSM Poland buduję między innymi Ministerstwo Telekomunikacji i Usług Pocztowych w Dżubie). Przy odprawie okazało się, że mój plecak waży jedyne 15kg, a każda z dwóch toreb Magdy sporo ponad 20kg. Nie żeby wiozła tyle osobistych klamotów. Miała po prostu masę rzeczy, które zamówiły osoby z Dżuby. Kiełbasy, kosmetyki, lizaki, modemy itd. Pomogło szybkie przepakowanie.
Do Nairobi lecieliśmy przez Amsterdam. W stolicy Kenii ja miałem zatrzymać się do momentu otrzymania wizy do Sudanu Południowego. Magda miała lecieć tego samego dnia. Ostatecznie poleciała, ale nie bez przygód. W Nairobi wylądowaliśmy o godz. 7 czasu lokalnego (mój zegarek wskazywał godzinę 5).

Witam na moim blogu!

Minęły ponad 2 tygodnie od mojego przylotu do Afryki. Czas leci tu straszenie szybko, więc jak teraz nie opublikuję choćby paru zdań to pewnie odpuszczę pisanie całkowicie. Myślę, że blog może stać się ciekawym sposobem na komunikowanie się z Wami wszystkimi. Jeśli tylko wytrwam, a Wy będziecie mieli cierpliwość czytać. Kto wie, może wyjdzie z tego coś w rodzaju dziennika. Zatem do rzeczy!