Wczesnym rankiem dostałem wizę. W Sudanie Południowym będę miał na imię Jozef, a na nazwisko Lukaszlukasik – pisane razem. Urodziłem się oczywiście w Kenii, mam czarne oczy i 162cm wzrostu.
Lądujemy w Dżubie. Drzwi samolotu otwierają się, wychodzę z klimatyzowanej kabiny na podstawione schodki i od razu pojawiają się na moim czole kropelki potu. Słońce wisi wysoko na bezchmurnym niebie. Dopiero co minęła 14ta, także skwar jest nieznośny. Lotnisko w Dżubie to nieduży parterowy budynek z jedną, niedużą salą dla przylatujących gdzie załatwia się wszystko. Bagaż nie wyjeżdża tutaj na taśmie, ale jest wrzucany na wewnętrzną rampę z wózka lotniskowego. Następnie przechodzi kontrolę polegającą na napisaniu kredą liter OK i można udać się do wyjścia.
Z zacienionej poczekalni przed lotniskiem odebrał mnie Kuba. Polak pracujący dla Tricompu z najdłuższymi blond dredami jakie kiedykolwiek widziałem. Zaczęliśmy przebijać się przez miasto, a klimatyzowany samochód pozwolił mi złapać oddech i spokojnie przyglądać się miastu. Moje wcześniejsze wyobrażenie o stolicy zostało szybko zweryfikowane. Dżuba zaskoczyła mnie ilością murowanych budynków i mnóstwem przydrożnych straganów oraz sklepików gdzie można kupić rzeczy których bym się tu nie spodziewał. Lepianki obok domków willowych, blaszane baraki przeplatające się z murowanymi budynkami, asfaltowe odcinki dróg przechodzące w szutrową i wyboista szosę. Przed przyjazdem myśląc o Dżubie widziałem ją jako osadę z lepianek przeciętą dwoma uliczkami po których przemykają półnadzy Sudańczycy. To co zobaczyłem mocno różniło się od moich wcześniejszych wyobrażeń. Nie żeby brakowało slamsów, bo jest ich tutaj sporo. Jest to jednak stolica autonomii, która zaledwie 5 lat temu złapała oddech po 22 latach wojny. Naturalną koleją rzeczy jest, że miasto zaczęło się mocno rozwijać i rozbudowywać swoją infrastrukturę.
Przecięliśmy Dżubę z północy na południe i dotarliśmy do mostu na Nilu Białym. Żeby dojechać do obozu w którym miałem zamieszkać trzeba przekroczyć Nil i kontynuować piaszczystą drogą na południowy wschód jakieś 3km. Po drodze mija się dwa punkty kontrolne z parą żołnierzy którzy obsługują coś w rodzaju bramki weselnej. W poprzek jezdni rozciągają sznurek i zwalniają go kiedy trzeba przepuścić jakieś auto.
Obóz znajduje się w dzielnicy Gumbo, tuż przed pierwszym rozwidleniem drogi. Jest on na terenie rządowym w związku z czym ma zapewnioną ciągła ochronę wojskową. Działka jest ogromna. Jej pierwsza część to wielki plac budowy na środku którego powstaje budynek ministerstwa telekomunikacji. Bez wątpienia po zakończeniu prac będzie to najnowocześniejszy obiekt w całym Sudanie Południowym. W tej samej części, w samym rogu działki znajduje się biuro firmy. Kuba zaparkował auto przy samym biurze i weszliśmy do środka. Po raz kolejny wyjście na słońce wycisnęło parę kropel potu na moje czoło. W pokoju biurowym poznałem wszystkie mieszkające na Gumbo polki. Stamtąd ruszyliśmy w stronę naszego obozu który znajduje się w niżej położonej części działki za budynkiem ministerstwa. Z daleka zobaczyłem kilkanaście namiotów wojskowych rozstawionych w dwóch rzędach na betonowych wylewkach. Obóz nazywany jest camp 3 i mieszkają na nim osoby nie będące robotnikami. Oprócz niego na terenie budowy znajduje się camp 2 gdzie mieszkają robotnicy, kilka porozrzucanych namiotów armii i pusty teren po campie 1 z którego namioty zostały przeniesione na powstały kilka tygodni temu obóz w którym zamieszkałem. Przy moim obozie znajduje się również nowo powstała kuchnia i jeszcze nie całkiem skończony budynek z łazienkami.
Namiot do którego się wprowadziłem był dokładną kopią pozostałych. Zielony domek 3 na 5m przymocowany do metalowego stelaża obciągniętego tropikiem. W środku czekało na mnie łóżko, zestaw poszewek i współlokator Dominik. Poza jego łóżkiem i kilkoma rzeczami osobistymi, które trzymał na podłodze, w namiocie znajdował się jeszcze tylko wentylator. Standard zakwaterowania zaskoczył mnie niemal tak samo jak miasto Dżuba. A kiedy zobaczyłem, że prawie wszystkie namioty są klimatyzowane osłupiałem. W pierwszej chwili wydało mi się to zabawne, następnie żałosne, ostatecznie zaakceptowałem to jako konieczne po tym jak dowiedziałem się, że temperatura w styczniu potrafi przekroczyć tu 50ºC.